Aktualności

Łódzki lekarz na wojnie. Śmierć mnie nie przeraża


Rato­wał żoł­nie­rzy i cywi­lów w szpi­ta­lu polo­wym w Afga­ni­sta­nie. Co kil­ka dni oglą­da śmierć na oddzia­le inten­syw­nej tera­pii. — Bar­dziej niż umie­ra­nie prze­ra­ża mnie zapach chry­zan­tem i żałob­na muzy­ka — mówi prof. Wal­de­mar Macha­ła.

Karo­li­na Tata­rzyń­ska: Woj­na tuż za rogiem czy jed­nak wciąż dale­ko?

Wal­de­mar Macha­ła*: Jeste­śmy dla ter­ro­ry­stów mało atrak­cyj­nym kra­jem. Nie mamy Big Bena ani Bra­my Bran­den­bur­skiej. W innych pań­stwach dużo łatwiej o spek­ta­ku­lar­ne ata­ki. Wło­si mogą oba­wiać się o przy­szłość Kolo­seum i Kapli­cy Syk­styń­skiej, a Niem­cy choć­by o ogrom­ne biu­row­ce we Frank­fur­cie czy Reich­stag w Ber­li­nie. Nie wie­rzę w twier­dze­nie, że włą­cza­nie się w misje poko­jo­we spro­wa­dzi na nas gniew Pań­stwa Islam­skie­go. Jego nie­na­wiść — z powo­du odmien­nej reli­gii — i tak mamy zapew­nio­ną. Ale dzię­ki misjom Pol­ska ma woj­sko kom­pa­ty­bil­ne z USA. Do ISIS prze­ma­wia tyl­ko siła zbroj­na. Pre­zy­dent Fran­cji dobrze zro­bił, wysy­ła­jąc tam w odpo­wie­dzi 10 myśliw­ców. Mar­sze „soli­dar­no­ści z…” lub „sprze­ci­wy prze­ciw…” niko­mu nie pomo­gą. Zwłasz­cza że przed­sta­wi­cie­le ISIS to żoł­nie­rze „ide­al­ni”: zde­ter­mi­no­wa­ni i nie­li­czą­cy na prze­ży­cie. Podob­nie jak tali­bo­wie.

Ich ata­ki prze­żył Pan w Afga­ni­sta­nie.
— Gdy po raz dru­gi jecha­łem do szpi­ta­la polo­we­go Pol­skie­go Kon­tyn­gen­tu Woj­sko­we­go, koń­czył się rok, w któ­rym Gha­zni było kul­tu­ro­wą sto­li­cą isla­mu. Taka oka­zja to dla tali­bów świet­ny powód do zro­bie­nia krwa­we­go “pik­ni­ku”. 28 sierp­nia 2013 roku prze­pro­wa­dzi­li jedy­ny w histo­rii bez­po­śred­ni atak na pol­ską bazę z uży­ciem samo­bój­ców. Naj­pierw w powie­trze wyle­cia­ła fur­go­net­ka z paro­ma tona­mi tro­ty­lu. Cho­dzi­ło o to, by roz­bić ogro­dze­nie. I to nie byle jakie, bo tzw. Hesco, czy­li potęż­ną for­te­cę ze szkie­le­tem z dru­cia­nej siat­ki, umoc­nio­ną fil­cem, żwi­rem i pia­skiem. Gdy w Hesco powsta­ła wyrwa, do środ­ka wbie­gło kil­ku­na­stu tali­bów. Ich celem byli pol­scy żoł­nie­rze — w jak naj­więk­szej licz­bie, bo jed­na ofia­ra nie wyglą­da zbyt medial­nie. Ponie­waż zagra­ły wszyst­kie pro­ce­du­ry i obro­nę bazy pod­ję­to bły­ska­wicz­nie, atak skoń­czył się samo­wy­sa­dze­niem w pobli­żu pasa star­to­we­go, oko­ło 300–400 m od Hesco. Aku­rat byłem w szpi­ta­lu i przy­go­to­wy­wa­łem się do ćwi­czeń z ame­ry­kań­skim Mede­va­kiem, czy­li śmi­głow­co­wy­mi zespo­ła­mi ewa­ku­acji medycz­nej. W bazie prze­by­wa­ło ponad 2,5 tys. pol­skich i ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy. Były ofia­ry i ran­ni, ale nikt z per­so­ne­lu medycz­ne­go nie ucier­piał.

Jechał Pan tam już z tytu­łem pro­fe­so­ra. War­to było ryzy­ko­wać?
— O wypra­wie na misję marzy­łem od zawsze. Naj­pierw mój asy­stent Prze­mek Dobiel­ski poje­chał do Ira­ku, do Kar­ba­li, w któ­rej w 2004 roku doszło do naj­więk­sze­go od cza­sów II woj­ny świa­to­wej star­cia pol­skich żoł­nie­rzy. Sam zde­cy­do­wa­łem się na wyjazd do Afga­ni­sta­nu w 2012 roku. I wie­dzia­łem, że nic nie jest w sta­nie mnie powstrzy­mać. Choć — nie ukry­wam — bli­scy pró­bo­wa­li. Pierw­sze dni spę­dzi­łem w bazie sił powietrz­nych USA w Bagram, a kil­ka kolej­nych mie­się­cy w szpi­ta­lu Pol­skie­go Kon­tyn­gen­tu Woj­sko­we­go w Gha­zni. Po kil­ku­mie­sięcz­nej prze­rwie wró­ci­łem tam ponow­nie.

Poma­ga­li­śmy nie tyl­ko żoł­nie­rzom, ale przede wszyst­kim cywi­lom. Ponad 90 proc. naszych pacjen­tów to Afgań­czy­cy, w więk­szo­ści dzie­ci. One naj­czę­ściej były ofia­ra­mi postrza­łów i min. Bo albo ucie­ka­ły, zamiast się skryć, albo pędzi­ły kozy z pastwi­ska i wla­zły na minę. Dzie­ci umie­ra­ły bez lęku. Mar­twi­ło je tyl­ko to, czy będzie bola­ło.

Tam zresz­tą jest dia­me­tral­nie inne podej­ście do umie­ra­nia. Afgań­czy­cy śmierć akcep­tu­ją. Sko­ro nade­szła, to widocz­nie tak mia­ło być. Nie ma więc rwa­nia wło­sów z gło­wy i roz­ry­wa­nia w roz­pa­czy szat. Jest smu­tek, ale i spo­kój.

Czy war­to było ryzy­ko­wać? Strach da się opa­no­wać, a przy oka­zji moż­na zro­bić coś poży­tecz­ne­go. Cza­sa­mi kil­ka razy dzien­nie wyły syre­ny In Coming. To prze­raź­li­wy dźwięk sys­te­mu C‑RAM, któ­ry ostrze­ga o nad­la­tu­ją­cych poci­skach i rakie­tach. Gdy włą­cza­ło się In Coming, wszy­scy, jak sta­li­śmy, pada­li­śmy na zie­mię. Póź­niej pocisk się roz­bi­jał i był czas na uciecz­kę do schro­nu. Cho­rzy, któ­rych nie dało się ewa­ku­ować, byli otu­la­ni kami­zel­ka­mi, a na gło­wę wci­ska­li­śmy im heł­my. Ale ope­ra­cji na blo­ku nie prze­ry­wa­li­śmy. Naj­gor­szy moment to tych kil­ka sekund, dopó­ki syre­ny nie uci­chły. Każ­dy liczył, że i tym razem wybuch będzie gdzieś indziej.

O szpi­ta­lu polo­wym w namio­tach i kon­te­ne­rach ma Pan świet­ne zda­nie.
— Z upo­rem trzy­mam się stwier­dze­nia, że ten sam ran­ny ma więk­sze szan­se prze­ży­cia w kon­te­ne­rze na wyso­ko­ści 2186 m n.p.m. w Gha­zni niż w prze­cięt­nym szpi­ta­lu w Pol­sce. I choć teza ta zwo­len­ni­ków mi nie zjed­nu­je, to zamie­rzam jej bro­nić. W “nor­mal­nych” szpi­ta­lach bar­dzo czę­sto blo­ku­ją nas nie­prze­my­śla­ne do koń­ca pro­ce­du­ry. Lub ich brak. W szpi­ta­lu polo­wym na każ­dą sytu­ację tak­tycz­ną jest opra­co­wa­nia stra­te­gia dzia­ła­nia, a ran­nych — cywi­lów, żoł­nie­rzy i kole­gów — ratu­je się w myśl zasa­dy “dziś ty, jutro ja”. Zmy­sły są tam wyostrzo­ne kil­ka­krot­nie bar­dziej niż w pra­cy, w któ­rej nie czy­ha aż takie nie­bez­pie­czeń­stwo. Gdy wró­ci­łem do Łodzi, ten stan mak­sy­mal­ne­go wytę­że­nia wszyst­kich zmy­słów towa­rzy­szył mi jesz­cze przez kil­ka tygo­dni.

O pra­cy w mun­du­rze marzył Pan od dziec­ka?
— Byłem rze­tel­nym mło­dzień­cem. W domu jako star­sze­mu syno­wi wpo­jo­no mi dużą odpo­wie­dzial­ność. Do per­fek­cji opa­no­wa­łem nie­re­ago­wa­nie na zaczep­ki młod­sze­go bra­ta. Pod koniec pod­sta­wów­ki już wie­dzia­łem, że chcę być leka­rzem. I to koniecz­nie mun­du­ro­wym. Pew­nie dla­te­go, że w pobli­żu rodzin­ne­go domu była Woj­sko­wa Aka­de­mia Medycz­na przy Źró­dło­wej. W WAM było się sko­sza­ro­wa­nym, bo to prze­cież jed­nost­ka woj­sko­wa. Co roku przez pięć lat zali­cza­li­śmy w waka­cje mie­sięcz­ne szko­le­nie poli­go­no­we. Pierw­sze z nich pamię­tam dokład­nie. W jed­no­st­ce JW2232 w Skier­nie­wi­cach przy Bato­re­go 1a. Woj­sko od razu polu­bi­łem. Bo to insty­tu­cja, któ­ra choć nie jest bez wad, ma jeden wiel­ki plus: rzą­dzi się jasny­mi zasa­da­mi. Oczy­wi­ście woj­sko było też źró­dłem wie­lu nie­do­god­no­ści. Ale pato­lo­gii w kosza­rach nie było. Nikt się na nikim nie wyży­wał. Może po pro­stu tra­fia­ły tam tyl­ko dobre dzie­cia­ki. Bo jeśli ktoś przez całe dzie­ciń­stwo bił inne dzie­ci łopat­ką po gło­wie, to w doro­słym życiu może zmie­nić co naj­wy­żej instru­ment. U nas widocz­nie takich osób nie było.

Na oddzia­łach inten­syw­nej tera­pii [OIT — przyp. red.] śmierć jest bar­dziej oczy­wi­sta niż życie.
— Ame­ry­kań­skie OIT mają śmier­tel­ność na pozio­mie 75 proc. Pol­skie — zde­cy­do­wa­nie niż­szą (oko­ło 45–50 proc.), ale tyl­ko dla­te­go, że przyj­mu­ją rów­nież pacjen­tów, któ­rzy mogli­by tra­fić np. na neu­ro­lo­gię. Nie wie­my jesz­cze, jak wypa­da oddział w CKD, bo szpi­tal dzia­ła zbyt krót­ko, by to oce­nić. Na inten­syw­nej tera­pii w WAM przy Żerom­skie­go ktoś umie­ra co dru­gi, trze­ci dzień. Dla­te­go zawsze tłu­ma­czy­my rodzi­nom cho­rych, że oddzia­ło­wy zespół jest naj­bliż­szą rodzi­ną w ostat­nich dniach czy tygo­dniach życia ich krew­ne­go. Mówi­my to, by patrzy­li na nas jak na bli­skich ich bli­skich. Sta­ra­my się trak­to­wać ich wyjąt­ko­wo. Jeste­śmy bez­wa­run­ko­wo szcze­rzy. “Pani dzia­dek nie jest mło­dym czło­wie­kiem, a sta­rość się natu­rze nie uda­ła” albo “Tata jest na kra­wę­dzi życia i śmier­ci”. Rodzi­ny potrze­bu­ją wie­dzieć, że ich bli­scy nie cier­pią. I ocze­ku­ją — słusz­nie zresz­tą — infor­ma­cji. To jest na plus, a to na minus. Zro­bi­my to i to, więc nie trać­cie nadziei, ale my mamy pra­wo mieć oba­wy. Jed­no z naj­waż­niej­szych zdań na OIT brzmi: “Brak pogor­sze­nia jest dobrą wia­do­mo­ścią”. Czę­sto rodzi­ny pyta­ją: “Czy tata prze­ży­je?”. “Jeśli pań­stwo wie­rzy­cie, pro­szę się pomo­dlić” — odpo­wia­dam.

Przed Pana gabi­ne­tem spo­tka­łam star­szą kobie­tę. Dzię­ko­wa­ła za opie­kę nad bra­tem, i to mimo że on nie prze­żył. Pod­py­ty­wa­ła, czy może dać coś wię­cej, bo “dzię­ku­ję” to za mało.
- Rodzi­ny czę­sto mają poczu­cie, że muszą się jakoś odwdzię­czyć. Łapów­ki nigdy nie przy­ją­łem. Ale podzię­ko­wa­nia owszem. Odpo­wia­dam zwy­kle tak samo: “Oddaj­cie krew”. Bo to prze­jaw huma­ni­ta­ry­zmu, któ­ry nic nie kosz­tu­je. Parę razy zda­rzy­ło mi się zasu­ge­ro­wać zamoż­nym rodzi­nom, któ­re bar­dzo nale­ga­ły, by kupi­ły szpi­ta­lo­wi auto­ma­tycz­ną strzy­kaw­kę. Pre­zen­tów nie moż­na się panicz­nie bać. U mnie w gabi­ne­cie stoi anio­łek od ura­to­wa­nej położ­ni­cy, któ­ra uro­dzi­ła wcze­śnia­ka i omal tego poro­du nie przy­pła­ci­ła życiem. Anio­łek mógł kosz­to­wać 20–30 zł. Do tego dołą­czo­na była wią­zan­ka kwia­tów. Mama wcze­śnia­ka była oso­bą nie­za­moż­ną. Dla niej był to spo­ry wyda­tek. Odrzu­ce­nie poda­run­ku było­by oka­za­niem pogar­dy. A tego robić nie wol­no. Kil­ka­na­ście lat temu pewien zna­jo­my lekarz obra­ził się, bo sta­rusz­ka pró­bo­wa­ła mu wrę­czyć pacz­kę Marl­bo­ro. I papie­ro­sów nie przy­jął. Wypa­li­łem: “Sta­ry, zro­bi­łeś jej naj­więk­szą przy­krość z moż­li­wych”. Prze­cież ta kobie­ta wie­dzia­ła, że lekarz zma­ga się z nało­giem tyto­nio­wym. I kupi­ła mu papie­ro­sy, któ­re wyda­ły jej się nie­zwy­kle war­to­ścio­we. Nie moż­na tego odrzu­cić. Trud­no rów­nież odmó­wić przy­ję­cia alko­ho­lu, choć może brzmi to absur­dal­nie. Przy­cho­dzą ludzie, któ­rzy na co dzień piją czy­stą wód­kę lub piwo. A w tor­bie mają coś eks­tra: dobrą whi­sky lub bran­dy, bo myślą, że leka­rze to piją tyl­ko takie coś. Sami by tego nie tknę­li. I co my mamy im powie­dzieć? Że też tego nie pije­my i trze­ba będzie podać dalej?

Przyj­mo­wa­nie pre­zen­tów i tak jest chy­ba łatwiej­sze niż infor­mo­wa­nie, że cho­ry nie żyje.
— Uczę moich asy­sten­tów, by taka roz­mo­wa była roz­mo­wą sie­dzą­cą, a nie w pośpie­chu, na sto­ją­co.

Wpro­wa­dzi­łem zasa­dę, że tele­fo­nicz­nie o śmier­ci pacjen­ta powia­da­mia nie izba przy­jęć, lecz lekarz dyżur­ny. Nie­rzad­ko cho­rzy umie­ra­ją w nocy, ale pomię­dzy godz. 22 a 6 rano jest cisza noc­na, więc wte­dy nie dzwo­ni­my. My nie mamy skła­dać oświad­czeń ani wyda­wać komu­ni­ka­tów. To musi być roz­mo­wa. Mło­dzi leka­rze mają z tym pro­blem. W szko­łach prze­cież takich rze­czy się nie uczy. Stu­dia medycz­ne to bez­dusz­na instruk­cja obsłu­gi cia­ła czło­wie­ka, bez duszy.

Nigdy nie uży­wam okre­śle­nia “Odszedł”, bo to suge­ru­je, że wró­ci. Cho­ry zmarł i nie jest — jak wie­lu chcia­ło­by wie­rzyć — śpią­cym żywym. Cze­go jesz­cze nie wol­no mówić? “Na pana miej­scu to bym…”. Nikt nie nie­sie cudze­go krzy­ża. Miej­sca­mi nie da się więc zamie­nić. Cza­sem w rela­cjach trze­ba być dosad­nym. Rodzi­ny doma­ga­ją się, by ich umie­ra­ją­ce­go ojca zabrać do szpi­ta­la i podać mu “wzmac­nia­ją­cą kro­plów­kę”. Wte­dy trze­ba powie­dzieć, że to są być może ostat­nie chwi­le taty i że pew­nie wolał­by spę­dzić je w domu. Zda­rzy­ło mi się spy­tać: “Czy chcie­li­by­ście, by wasz bli­ski umarł w samot­no­ści za szpi­tal­nym para­wa­nem albo na kory­ta­rzu przy ubi­ka­cji?”. Cza­sem dopie­ro takie zda­nie otwie­ra ludziom oczy. I odma­wiam mat­kom, któ­re chcą cały­mi dnia­mi sie­dzieć przy nie­przy­tom­nym, doro­słym już dziec­ku. “Nie, bo jutro i tak wsta­nie słoń­ce, a pani ma męża i dru­gie dziec­ko”.

Pierw­sza “służ­bo­wa” śmierć. Pamię­ta Pan?
— Oczy­wi­ście. W 1989 lub 1990 roku zaczą­łem jeź­dzić w pogo­to­wiu. Zosta­li­śmy wezwa­ni do blo­ku w oko­li­cy jed­ne­go z łódz­kich cmen­ta­rzy. Adre­su nie pamię­tam, ale i dziś tra­fił­bym do tego miesz­ka­nia. To było tuż przed świę­ta­mi Boże­go Naro­dze­nia. Do osiem­dzie­się­cio­kil­ku­let­nie­go ojca przy­je­cha­ła jego cór­ka, lat sześć­dzie­siąt parę. A przy­je­cha­ła do nie­go po 20 czy 30 latach nie­wi­dze­nia. Po to, by się pogo­dzić. I gdy tak się już sta­ło, ojciec dostał zawa­łu ser­ca. Reani­mo­wa­li­śmy go, ale bez­sku­tecz­nie. To był mój pierw­szy pacjent, któ­ry zmarł. Dziś wiem, że miał w sumie wyjąt­ko­we szczę­ście, bo umarł roz­li­czo­ny z życiem. Wte­dy myśla­łem, że to kata­stro­fa. Aku­rat się pogo­dził, a my nie umie­my go ura­to­wać. Nie mogłem w tę śmierć uwie­rzyć. Byłem nabi­ty wie­dzą, a cho­ry śmiał mi umrzeć.

Oswo­ił się Pan przez te lata z umie­ra­niem?
- Śmierć nigdy mnie nie prze­ra­ża­ła. Ale już cała jej otocz­ka — zapach chry­zan­tem i żałob­na muzy­ka — jest strasz­na. Podob­nie jak ame­ry­ka­ni­za­cja śmier­ci: malo­wa­nie twa­rzy zmar­łe­go i roz­kła­da­nie traw­ni­ka w miej­scu, gdzie leży zie­mia z gro­bu. Zmar­ły nie jest śpią­cym żywym — z tą myślą war­to oswa­jać już od naj­młod­szych lat. Jeśli obco­wa­nia z cho­ro­bą i umie­ra­niem nie nauczy­my za mło­du, trud­no ocze­ki­wać, że jako doro­śli będzie­my sobie z tym umie­li pora­dzić.

Na Pana oddział dzie­ci mają pra­wo wstę­pu, co w innych szpi­ta­lach zda­rza się rzad­ko.
- Przez lata obec­ność dziec­ka jako odwie­dza­ją­ce­go na OIT była nie­do­pusz­czal­na. Tyle że dla cho­re­go to podwój­ne nie­szczę­ście. Nie dość, że stra­cił zdro­wie, to jesz­cze kon­takt z dziec­kiem lub wnu­kiem. U nas dzie­ciom wol­no wcho­dzić. Tak­że po to, by się poże­gnać. Ostat­nio zapro­si­łem bab­cię z dwu­ipół­let­nim Szy­mo­nem. Jego mama umie­ra­ła. Uzna­łem, że lepiej, by pobył z nią, póki żyje, niż żegnał się, gdy będzie w trum­nie. Jak sobie z tym pora­dził? Bar­dzo pra­wi­dło­wo. Zain­te­re­so­wał się mamą, a póź­niej — jak każ­de zdro­we dziec­ko — poszedł powy­glą­dać sobie przez okno. Zazwy­czaj przy­cho­dzą wnu­ki. Cza­sem sami to pro­po­nu­je­my. Rodzi­ny są zwy­kle zasko­czo­ne. “A to moż­na?” — dopy­tu­ją. Pyta­ją rów­nież, czy to dziec­ku nie zaszko­dzi psy­chicz­nie. To wte­dy ja się pytam, czy pamię­ta­ją, jak umie­rał ktoś z ich rodzi­ny. I wszy­scy mają takie wspo­mnie­nia. Jak tatę do trum­ny ubie­ra­li i jak mu grom­ni­cę zapa­la­li. Na oddzia­le leżał star­szy pan, któ­ry miał dwóch wnu­ków stu­den­tów. Naj­pierw po zaję­ciach przy­cho­dził pierw­szy. Sia­dał i uczył się, trzy­ma­jąc dziad­ka za rękę. A póź­niej zmie­niał go dru­gi i robił dokład­nie to samo. Tak wła­śnie wyglą­da bli­skość. Nie trze­ba traj­ko­tać i wma­wiać cho­re­mu, że wszyst­ko będzie dobrze i że wyzdro­wie­je. Bo nie będzie. Rodzi­ny mają czę­sto dyle­mat, o czym roz­ma­wiać z cięż­ko cho­rą oso­bą. Odpo­wia­dam, że naj­le­piej o codzien­no­ści. Prze­cież cho­re­mu nie uby­ło nagle 30 punk­tów IQ. Choć jego rodzi­na czę­sto tak się zacho­wu­je: “Co dzi­siaj zje­my, jak się czu­je­my, wypróż­nie­nie było?”. A gdy pacjent jest nie­przy­tom­ny, to war­to brać przy­kład z tych dwóch wnu­ków. Bo podob­nie jak nowo­rod­ka uspo­ka­ja dotyk jego mamy, tak cho­ry uspo­ka­ja się, gdy doty­ka­ją go bli­scy.

Stres leka­rza na OIT wyda­je się ogrom­ny.
- Dla­te­go trze­ba opra­co­wać stra­te­gię, jak sobie z nim pora­dzić. Jed­ni impre­zu­ją, dru­dzy zajeż­dża­ją stres na rowe­rze, a ja okieł­znu­ję go bie­ga­niem. Zaczą­łem przed kil­ku­na­sto­ma laty. I nie prze­rwa­łem nawet w Afga­ni­sta­nie. Warun­ki do bie­ga­nia mia­łem tam świet­ne. Jed­no okrą­że­nie wzdłuż wewnętrz­ne­go ogro­dze­nia to 8,5 km. Poza tym Ame­ry­ka­nie mają dobry zwy­czaj — w każ­dej bazie sta­wia­ją siłow­nię, więc bie­ga­łem jesz­cze po kół­ku jak cho­mik w koło­wrot­ku. W Łodzi od bie­ga­nia zaczy­nam dzień. Wsta­ję o godz. 4.20, a 10 minut póź­niej wybie­gam z domu do Łagiew­nik. 10–12 km wystar­czy, bym pra­cę na oddzia­le mógł zacząć jako czło­wiek spo­koj­ny o to, co przy­nie­sie dzień.

Wal­de­mar Macha­ła jest kie­row­ni­kiem Oddzia­łu Ane­ste­zjo­lo­gii i Inten­syw­nej Tera­pii w Cen­trum Kli­nicz­no-Dydak­tycz­nym WAM i jed­nym z dwóch pol­skich pro­fe­so­rów medy­cy­ny — obok Krzysz­to­fa Korze­niew­skie­go — któ­ry zde­cy­do­wał się na wyjazd do Afga­ni­sta­nu. Pra­cę w szpi­ta­lu polo­wym doku­men­to­wał na zdję­ciach i fil­mach krę­co­nych kame­rą umiesz­czo­ną na gło­wie lub pier­siach, tak­że pod­czas ope­ra­cji. Zebra­ny mate­riał — tysią­ce zdjęć i kil­ka­set godzin fil­mów — wyko­rzy­stu­je w pra­cy nauko­wej.

Cały tekst: http://lodz.wyborcza.pl/lodz/1,35153,19214464,lodzki-lekarz-na-wojnie-smierc-mnie-nie-przeraza.html#ixzz3saRcm72E

  • Opublikowano: 20 listopada 2015
Podziel się na:
  • Facebook
  • LinkedIn
godło Polski

Uni­wer­sy­tet Medycz­ny w Łodzi
Ale­ja T. Kościusz­ki 4
90–419 Łódź
NIP 7251843739
REGON 473073308

BIP