Aktualności

Łódzki lekarz na wojnie. Śmierć mnie nie przeraża


Ratował żołnierzy i cywilów w szpi­talu polowym w Afgan­istanie. Co kil­ka dni oglą­da śmierć na odd­ziale inten­sy­wnej ter­apii. — Bardziej niż umieranie prz­er­aża mnie zapach chryzan­tem i żałob­na muzy­ka — mówi prof. Walde­mar Machała.

Karoli­na Tatarzyńs­ka: Woj­na tuż za rogiem czy jed­nak wciąż daleko?

Walde­mar Machała*: Jesteśmy dla ter­ro­rys­tów mało atrak­cyjnym kra­jem. Nie mamy Big Bena ani Bramy Bran­den­burskiej. W innych państ­wach dużo łatwiej o spek­taku­larne ata­ki. Włosi mogą obaw­iać się o przyszłość Kolo­se­um i Kapl­i­cy Syk­styńskiej, a Niem­cy choć­by o ogromne biurow­ce we Frank­fur­cie czy Reich­stag w Berlin­ie. Nie wierzę w twierdze­nie, że włączanie się w mis­je poko­jowe sprowadzi na nas gniew Państ­wa Islam­skiego. Jego nien­aw­iść — z powodu odmi­en­nej religii — i tak mamy zapewnioną. Ale dzię­ki mis­jom Pol­s­ka ma wojsko kom­paty­bilne z USA. Do ISIS prze­maw­ia tylko siła zbro­j­na. Prezy­dent Francji dobrze zro­bił, wysyła­jąc tam w odpowiedzi 10 myśli­w­ców. Marsze „sol­i­darnoś­ci z…” lub „sprze­ci­wy prze­ciw…” niko­mu nie pomogą. Zwłaszcza że przed­staw­iciele ISIS to żołnierze „ide­al­ni”: zde­ter­mi­nowani i nieliczą­cy na przeży­cie. Podob­nie jak tal­i­bowie.

Ich ata­ki przeżył Pan w Afgan­istanie.
— Gdy po raz dru­gi jechałem do szpi­ta­la polowego Pol­skiego Kon­tyn­gen­tu Wojskowego, kończył się rok, w którym Ghazni było kul­tur­ową stolicą isla­mu. Taka okaz­ja to dla tal­ibów świet­ny powód do zro­bi­enia krwawego “pikniku”. 28 sierp­nia 2013 roku przeprowadzili jedyny w his­torii bezpośred­ni atak na pol­ską bazę z uży­ciem samobójców. Najpierw w powi­etrze wyle­ci­ała fur­gonet­ka z paro­ma tona­mi troty­lu. Chodz­iło o to, by rozbić ogrodze­nie. I to nie byle jakie, bo tzw. Hes­co, czyli potężną fortecę ze szkieletem z dru­cianej siat­ki, umoc­nioną fil­cem, żwirem i piask­iem. Gdy w Hes­co pow­stała wyr­wa, do środ­ka wbiegło kilku­nas­tu tal­ibów. Ich celem byli polscy żołnierze — w jak najwięk­szej licz­bie, bo jed­na ofi­ara nie wyglą­da zbyt medi­al­nie. Ponieważ zagrały wszys­tkie pro­ce­dury i obronę bazy pod­ję­to błyskaw­icznie, atak skończył się samowysadze­niem w pobliżu pasa star­towego, około 300–400 m od Hes­co. Aku­rat byłem w szpi­talu i przy­go­towywałem się do ćwiczeń z amerykańskim Mede­vakiem, czyli śmigłow­cowy­mi zespoła­mi ewakuacji medy­cznej. W bazie prze­by­wało pon­ad 2,5 tys. pol­s­kich i amerykańs­kich żołnierzy. Były ofi­ary i ran­ni, ale nikt z per­son­elu medy­cznego nie ucier­pi­ał.

Jechał Pan tam już z tytułem pro­fe­so­ra. Warto było ryzykować?
— O wypraw­ie na mis­ję marzyłem od zawsze. Najpierw mój asys­tent Prze­mek Dobiel­s­ki pojechał do Iraku, do Kar­bali, w której w 2004 roku doszło do najwięk­szego od cza­sów II wojny świa­towej star­cia pol­s­kich żołnierzy. Sam zde­cy­dowałem się na wyjazd do Afgan­istanu w 2012 roku. I wiedzi­ałem, że nic nie jest w stanie mnie pow­strzy­mać. Choć — nie ukry­wam — blis­cy próbowali. Pier­wsze dni spędz­iłem w bazie sił powi­etrznych USA w Bagram, a kil­ka kole­jnych miesię­cy w szpi­talu Pol­skiego Kon­tyn­gen­tu Wojskowego w Ghazni. Po kilku­miesięcznej prz­er­wie wró­ciłem tam ponown­ie.

Poma­gal­iśmy nie tylko żołnier­zom, ale przede wszys­tkim cywilom. Pon­ad 90 proc. naszych pac­jen­tów to Afgańczy­cy, w więk­szoś­ci dzieci. One najczęś­ciej były ofi­ara­mi postrza­łów i min. Bo albo uciekały, zami­ast się skryć, albo pędz­iły kozy z past­wiska i wlazły na minę. Dzieci umier­ały bez lęku. Martwiło je tylko to, czy będzie bolało.

Tam zresztą jest diame­tral­nie inne pode­jś­cie do umiera­nia. Afgańczy­cy śmierć akcep­tu­ją. Sko­ro nadeszła, to widocznie tak miało być. Nie ma więc rwa­nia włosów z głowy i rozry­wa­nia w roz­paczy szat. Jest smutek, ale i spokój.

Czy warto było ryzykować? Stra­ch da się opanować, a przy okazji moż­na zro­bić coś pożytecznego. Cza­sa­mi kil­ka razy dzi­en­nie wyły syre­ny In Com­ing. To prz­er­aźli­wy dźwięk sys­te­mu C‑RAM, który ostrze­ga o nad­latu­ją­cych pociskach i raki­etach. Gdy włącza­ło się In Com­ing, wszyscy, jak stal­iśmy, padal­iśmy na ziemię. Później pocisk się rozbi­jał i był czas na ucieczkę do schronu. Chorzy, których nie dało się ewakuować, byli otu­lani kamizelka­mi, a na głowę wciskaliśmy im hełmy. Ale oper­acji na bloku nie prz­ery­wal­iśmy. Naj­gorszy moment to tych kil­ka sekund, dopó­ki syre­ny nie uci­chły. Każdy liczył, że i tym razem wybuch będzie gdzieś indziej.

O szpi­talu polowym w namio­tach i kon­tener­ach ma Pan świetne zdanie.
— Z uporem trzy­mam się stwierdzenia, że ten sam ran­ny ma więk­sze szanse przeży­cia w kon­tenerze na wysokoś­ci 2186 m n.p.m. w Ghazni niż w prze­cięt­nym szpi­talu w Polsce. I choć teza ta zwolen­ników mi nie zjed­nu­je, to zamierzam jej bronić. W “nor­mal­nych” szpi­ta­lach bard­zo częs­to bloku­ją nas nieprze­myślane do koń­ca pro­ce­dury. Lub ich brak. W szpi­talu polowym na każdą sytu­ację tak­ty­czną jest opra­cow­a­nia strate­gia dzi­ała­nia, a ran­nych — cywilów, żołnierzy i kolegów — ratu­je się w myśl zasady “dziś ty, jutro ja”. Zmysły są tam wyostr­zone kilka­krot­nie bardziej niż w pra­cy, w której nie czy­ha aż takie niebez­pieczeńst­wo. Gdy wró­ciłem do Łodzi, ten stan maksy­mal­nego wytęże­nia wszys­t­kich zmysłów towarzyszył mi jeszcze przez kil­ka tygod­ni.

O pra­cy w mundurze marzył Pan od dziec­ka?
— Byłem rzetel­nym młodzieńcem. W domu jako starsze­mu syn­owi wpo­jono mi dużą odpowiedzial­ność. Do per­fekcji opanowałem niereagowanie na zaczep­ki młod­szego bra­ta. Pod koniec pod­stawów­ki już wiedzi­ałem, że chcę być lekarzem. I to koniecznie mundurowym. Pewnie dlat­ego, że w pobliżu rodzin­nego domu była Wojskowa Akademia Medy­cz­na przy Źródłowej. W WAM było się skoszarowanym, bo to prze­cież jed­nos­t­ka wojskowa. Co roku przez pięć lat zal­icza­l­iśmy w wakac­je miesięczne szkole­nie poligonowe. Pier­wsze z nich pamię­tam dokład­nie. W jed­nos­tce JW2232 w Skierniewicach przy Batorego 1a. Wojsko od razu pol­u­biłem. Bo to insty­tuc­ja, która choć nie jest bez wad, ma jeden wiel­ki plus: rządzi się jas­ny­mi zasada­mi. Oczy­wiś­cie wojsko było też źródłem wielu niedo­god­noś­ci. Ale patologii w koszarach nie było. Nikt się na nikim nie wyży­wał. Może po pros­tu trafi­ały tam tylko dobre dzieci­a­ki. Bo jeśli ktoś przez całe dziecińst­wo bił inne dzieci łopatką po głowie, to w dorosłym życiu może zmienić co najwyżej instru­ment. U nas widocznie takich osób nie było.

Na odd­zi­ałach inten­sy­wnej ter­apii [OIT — przyp. red.] śmierć jest bardziej oczy­wista niż życie.
— Amerykańskie OIT mają śmiertel­ność na poziomie 75 proc. Pol­skie — zde­cy­dowanie niższą (około 45–50 proc.), ale tylko dlat­ego, że przyj­mu­ją również pac­jen­tów, którzy mogli­by trafić np. na neu­rologię. Nie wiemy jeszcze, jak wypa­da odd­zi­ał w CKD, bo szpi­tal dzi­ała zbyt krótko, by to ocenić. Na inten­sy­wnej ter­apii w WAM przy Żerom­skiego ktoś umiera co dru­gi, trze­ci dzień. Dlat­ego zawsze tłu­maczymy rodzi­nom chorych, że odd­zi­ałowy zespół jest najbliższą rodz­iną w ostat­nich dni­ach czy tygod­ni­ach życia ich krewnego. Mówimy to, by patrzyli na nas jak na blis­kich ich blis­kich. Staramy się trak­tować ich wyjątkowo. Jesteśmy bezwarunk­owo szcz­erzy. “Pani dzi­adek nie jest młodym człowiekiem, a starość się naturze nie udała” albo “Tata jest na krawędzi życia i śmier­ci”. Rodziny potrze­bu­ją wiedzieć, że ich blis­cy nie cier­pią. I oczeku­ją — słusznie zresztą — infor­ma­cji. To jest na plus, a to na minus. Zro­bimy to i to, więc nie trać­cie nadziei, ale my mamy pra­wo mieć obawy. Jed­no z najważniejszych zdań na OIT brz­mi: “Brak pogorszenia jest dobrą wiado­moś­cią”. Częs­to rodziny pyta­ją: “Czy tata przeży­je?”. “Jeśli państ­wo wierzy­cie, proszę się pomod­lić” — odpowiadam.

Przed Pana gabi­netem spotkałam starszą kobi­etę. Dziękowała za opiekę nad bratem, i to mimo że on nie przeżył. Pod­py­ty­wała, czy może dać coś więcej, bo “dzięku­ję” to za mało.
- Rodziny częs­to mają poczu­cie, że muszą się jakoś odwdz­ięczyć. Łapów­ki nigdy nie przyjąłem. Ale podz­iękowa­nia owszem. Odpowiadam zwyk­le tak samo: “Odd­a­j­cie krew”. Bo to prze­jaw human­i­taryz­mu, który nic nie kosz­tu­je. Parę razy zdarzyło mi się zasug­erować zamożnym rodzi­nom, które bard­zo nale­gały, by kupiły szpi­talowi automaty­czną strzykawkę. Prezen­tów nie moż­na się pan­icznie bać. U mnie w gabinecie stoi aniołek od ura­towanej położni­cy, która urodz­iła wcześ­ni­a­ka i omal tego poro­du nie przypłaciła życiem. Aniołek mógł kosz­tować 20–30 zł. Do tego dołąc­zona była wiązan­ka kwiatów. Mama wcześ­ni­a­ka była osobą niezamożną. Dla niej był to spory wydatek. Odrzuce­nie podarunku było­by okazaniem pog­a­rdy. A tego robić nie wol­no. Kilka­naś­cie lat temu pewien zna­jomy lekarz obraz­ił się, bo starusz­ka próbowała mu wręczyć paczkę Marl­boro. I papierosów nie przyjął. Wypal­iłem: “Stary, zro­biłeś jej najwięk­szą przykrość z możli­wych”. Prze­cież ta kobi­eta wiedzi­ała, że lekarz zma­ga się z nało­giem tyto­niowym. I kupiła mu papierosy, które wydały jej się niezwyk­le wartoś­ciowe. Nie moż­na tego odrzu­cić. Trud­no również odmówić przyję­cia alko­holu, choć może brz­mi to absurdal­nie. Przy­chodzą ludzie, którzy na co dzień piją czys­tą wód­kę lub piwo. A w tor­bie mają coś ekstra: dobrą whisky lub brandy, bo myślą, że lekarze to piją tylko takie coś. Sami by tego nie tknęli. I co my mamy im powiedzieć? Że też tego nie pije­my i trze­ba będzie podać dalej?

Przyj­mowanie prezen­tów i tak jest chy­ba łatwiejsze niż infor­mowanie, że chory nie żyje.
— Uczę moich asys­ten­tów, by taka roz­mowa była roz­mową siedzącą, a nie w poś­piechu, na sto­ją­co.

Wprowadz­iłem zasadę, że tele­fon­icznie o śmier­ci pac­jen­ta powiadamia nie izba przyjęć, lecz lekarz dyżurny. Nierzad­ko chorzy umier­a­ją w nocy, ale pomiędzy godz. 22 a 6 rano jest cisza noc­na, więc wtedy nie dzwon­imy. My nie mamy składać oświad­czeń ani wydawać komu­nikatów. To musi być roz­mowa. Młodzi lekarze mają z tym prob­lem. W szkołach prze­cież takich rzeczy się nie uczy. Stu­dia medy­czne to bez­dusz­na instrukc­ja obsłu­gi ciała człowieka, bez duszy.

Nigdy nie uży­wam określe­nia “Odszedł”, bo to sugeru­je, że wró­ci. Chory zmarł i nie jest — jak wielu chci­ało­by wierzyć — śpią­cym żywym. Czego jeszcze nie wol­no mówić? “Na pana miejs­cu to bym…”. Nikt nie niesie cud­zego krzyża. Miejs­ca­mi nie da się więc zamienić. Cza­sem w relac­jach trze­ba być dosad­nym. Rodziny doma­ga­ją się, by ich umier­a­jącego ojca zabrać do szpi­ta­la i podać mu “wzmac­ni­a­jącą kro­plówkę”. Wtedy trze­ba powiedzieć, że to są być może ostat­nie chwile taty i że pewnie wolał­by spędz­ić je w domu. Zdarzyło mi się spy­tać: “Czy chcielibyś­cie, by wasz blis­ki umarł w samot­noś­ci za szpi­tal­nym parawanem albo na kory­tarzu przy ubikacji?”. Cza­sem dopiero takie zdanie otwiera ludziom oczy. I odmaw­iam matkom, które chcą cały­mi dni­a­mi siedzieć przy nieprzy­tom­nym, dorosłym już dziecku. “Nie, bo jutro i tak wstanie słońce, a pani ma męża i drugie dziecko”.

Pier­wsza “służbowa” śmierć. Pamię­ta Pan?
— Oczy­wiś­cie. W 1989 lub 1990 roku zacząłem jeźdz­ić w pogo­tow­iu. Zostal­iśmy wezwani do bloku w okol­i­cy jed­nego z łódz­kich cmen­tarzy. Adresu nie pamię­tam, ale i dziś trafiłbym do tego mieszka­nia. To było tuż przed świę­ta­mi Bożego Nar­o­dzenia. Do osiemdziesię­ciok­ilkulet­niego ojca przy­jechała jego cór­ka, lat sześćdziesiąt parę. A przy­jechała do niego po 20 czy 30 lat­ach niewidzenia. Po to, by się pogodz­ić. I gdy tak się już stało, ojciec dostał zawału ser­ca. Rean­i­mowal­iśmy go, ale bezskutecznie. To był mój pier­wszy pac­jent, który zmarł. Dziś wiem, że miał w sum­ie wyjątkowe szczęś­cie, bo umarł rozlic­zony z życiem. Wtedy myślałem, że to katas­tro­fa. Aku­rat się pogodz­ił, a my nie umiemy go ura­tować. Nie mogłem w tę śmierć uwierzyć. Byłem nabity wiedzą, a chory śmi­ał mi umrzeć.

Oswoił się Pan przez te lata z umieraniem?
- Śmierć nigdy mnie nie prz­er­ażała. Ale już cała jej otocz­ka — zapach chryzan­tem i żałob­na muzy­ka — jest strasz­na. Podob­nie jak amerykaniza­c­ja śmier­ci: mal­owanie twarzy zmarłego i rozkładanie trawni­ka w miejs­cu, gdzie leży ziemia z grobu. Zmarły nie jest śpią­cym żywym — z tą myślą warto oswa­jać już od najmłod­szych lat. Jeśli obcow­a­nia z chorobą i umieraniem nie nauczymy za mło­du, trud­no oczeki­wać, że jako dorośli będziemy sobie z tym umieli poradz­ić.

Na Pana odd­zi­ał dzieci mają pra­wo wstępu, co w innych szpi­ta­lach zdarza się rzad­ko.
- Przez lata obec­ność dziec­ka jako odwiedza­jącego na OIT była niedo­puszczal­na. Tyle że dla chorego to pod­wójne nieszczęś­cie. Nie dość, że stracił zdrowie, to jeszcze kon­takt z dzieck­iem lub wnukiem. U nas dzieciom wol­no wchodz­ić. Także po to, by się pożeg­nać. Ostat­nio zaprosiłem bab­cię z dwuipółlet­nim Szy­monem. Jego mama umier­ała. Uznałem, że lep­iej, by pobył z nią, póki żyje, niż żeg­nał się, gdy będzie w trum­nie. Jak sobie z tym poradz­ił? Bard­zo praw­idłowo. Zain­tere­sował się mamą, a później — jak każde zdrowe dziecko — poszedł powyglą­dać sobie przez okno. Zazwyczaj przy­chodzą wnu­ki. Cza­sem sami to pro­ponu­je­my. Rodziny są zwyk­le zaskoc­zone. “A to moż­na?” — dopy­tu­ją. Pyta­ją również, czy to dziecku nie zaszkodzi psy­chicznie. To wtedy ja się pytam, czy pamię­ta­ją, jak umier­ał ktoś z ich rodziny. I wszyscy mają takie wspom­nienia. Jak tatę do trum­ny ubier­ali i jak mu grom­nicę zapalali. Na odd­ziale leżał starszy pan, który miał dwóch wnuków stu­den­tów. Najpierw po zaję­ci­ach przy­chodz­ił pier­wszy. Siadał i uczył się, trzy­ma­jąc dzi­ad­ka za rękę. A później zmieni­ał go dru­gi i robił dokład­nie to samo. Tak właśnie wyglą­da bliskość. Nie trze­ba tra­jko­tać i wmaw­iać chore­mu, że wszys­tko będzie dobrze i że wyzdrowieje. Bo nie będzie. Rodziny mają częs­to dylemat, o czym roz­maw­iać z ciężko chorą osobą. Odpowiadam, że najlepiej o codzi­en­noś­ci. Prze­cież chore­mu nie ubyło nagle 30 punk­tów IQ. Choć jego rodz­i­na częs­to tak się zachowu­je: “Co dzisi­aj zje­my, jak się czu­je­my, wypróżnie­nie było?”. A gdy pac­jent jest nieprzy­tom­ny, to warto brać przykład z tych dwóch wnuków. Bo podob­nie jak noworod­ka uspoka­ja dotyk jego mamy, tak chory uspoka­ja się, gdy dotyka­ją go blis­cy.

Stres lekarza na OIT wyda­je się ogrom­ny.
- Dlat­ego trze­ba opra­cow­ać strate­gię, jak sobie z nim poradz­ić. Jed­ni imprezu­ją, drudzy zajeżdża­ją stres na row­erze, a ja okiełznu­ję go bie­ganiem. Zacząłem przed kilku­nas­toma laty. I nie prz­er­wałem nawet w Afgan­istanie. Warun­ki do bie­ga­nia miałem tam świetne. Jed­no okrąże­nie wzdłuż wewnętrznego ogrodzenia to 8,5 km. Poza tym Amerykanie mają dobry zwyczaj — w każdej bazie staw­ia­ją siłown­ię, więc bie­gałem jeszcze po kółku jak chomik w kołowrotku. W Łodzi od bie­ga­nia zaczy­nam dzień. Wsta­ję o godz. 4.20, a 10 min­ut później wyb­ie­gam z domu do Łagiewnik. 10–12 km wystar­czy, bym pracę na odd­ziale mógł zacząć jako człowiek spoko­jny o to, co przyniesie dzień.

Walde­mar Machała jest kierown­ikiem Odd­zi­ału Anestezjologii i Inten­sy­wnej Ter­apii w Cen­trum Klin­iczno-Dydak­ty­cznym WAM i jed­nym z dwóch pol­s­kich pro­fe­sorów medy­cyny — obok Krzyszto­fa Korze­niewskiego — który zde­cy­dował się na wyjazd do Afgan­istanu. Pracę w szpi­talu polowym doku­men­tował na zdję­ci­ach i fil­mach krę­conych kamerą umieszc­zoną na głowie lub pier­si­ach, także pod­czas oper­acji. Zebrany mate­ri­ał — tysiące zdjęć i kilka­set godzin filmów — wyko­rzys­tu­je w pra­cy naukowej.

Cały tekst: http://lodz.wyborcza.pl/lodz/1,35153,19214464,lodzki-lekarz-na-wojnie-smierc-mnie-nie-przeraza.html#ixzz3saRcm72E

  • Opublikowano: 20 listopada 2015
Podziel się na:
godło Polski

Uni­w­er­sytet Medy­czny w Łodzi
Ale­ja T. Koś­ciusz­ki 4
90–419 Łódź
NIP 7251843739
REGON 473073308

BIP